Forum TROIKA Strona Główna


TROIKA
Oficjalne forum Troiki
Odpowiedz do tematu
Troika: Teatr Świata
Nemo
WETERAN PRAWDY (Adm.)


Dołączył: 20 Paź 2005
Posty: 546
Przeczytał: 0 tematów


Prolog


Urodziłem się na kontynencie, lądzie, którego już nie ma. Gdy miałem dwa lata, prorocy zapowiedzieli nadejście wielkiej wody, gdy miałem trzy, płynąłem wraz z całą moją ludzką rasą przez niezbadany ocean, dzięki przychylności naszego Boga udało nam się przetrwać. Gdy miałem cztery lata, po wyciszającej podróży, którą znam jedynie z opowieści, ludzkość dotarła na archipelag wysp, gdzie większość z nas mieszka do dzisiaj.
Archipelag liczy, z tego co wiadomo dzisiaj, około pięćdziesięciu wysp, na własne oczy widziałem jedynie dwie- wyspę, na której mieszkałem dopóki nie dorosłem na tyle, by rodzice mogli mnie wysłać na nauki, oraz wyspę Stolicę, potężną siedzibę naszego Cesarza. Ta pierwsza kojarzy mi się z moim dzieciństwem, póki byłem na tym małym skrawku lądu byłem niedorosłym, przemądrzałym odkrywcą, który codziennie wyruszał na magiczną przygodę i wracał na kolacje do domu. Sielska młodość skończyła się, gdy miałem piętnaście lat. Nastały dla mnie dni, które większość moich rówieśników określa pogardliwym mianem „dorastania” - i nie chce o nich zbytnio mówić. Dla mnie jednak był to czas wytężonej pracy nad sobą.
Zostałem oddany na wychowanie do domu cechowego. Prowadzący ten dom był przyjacielem rodziny jeszcze z czasów przedpotopowych, znałem go i szanowałem - nigdy lubiłem. Może właśnie atmosfera uznawania i lekkiej niechęci pozwoliła mi skoncentrować się na mnie samym, na rozwijaniu moich zdolności. Na wyrobieniu w sobie rzemiosła… a tak. Zostałem rzemieślnikiem, stolarzem, dumnym z siebie mężczyzną - przynajmniej tak wtedy sądziłem. Na przygotowaniu swoich umiejętności spędziłem kolejne pięć lat, podczas których widziałem moich rodziców osiem razy.
Raz odwiedziłem moją wyspę, miałem wtedy dziewiętnaście lat. Pamiętam, że to przeżycie zostawiło w moich uczuciach, nie wiedzieć czemu, trwały ślad. Jednego dnia, podczas odwiedzin rodziny, obszedłem całą wyspę dookoła. Jednego dnia, zwiedziłem wszystkie miejsca, które jako mały chłopiec odkrywałem. Ten wspaniały skrawek ziemi skurczył się, stał się błahy i nieznaczny. Nie był już magiczny i tajemniczy. Przestał już być moim domem. Wtedy właśnie, postanowiłem zobaczyć coś jeszcze. Odkryć lądy znaczniejsze i wspanialsze, magiczne. Prawdziwe…
Gdy miałem lat dwadzieścia czas nauki skończył się. Umiałem już wszystko o stolarstwie, co mistrzowie domu cechowego mogli mnie nauczyć. Tego dnia, w moje dwudzieste urodziny, Prowadzący zaprosił mnie do siebie na rozmowę. Pewnie stanąłem przed jego gabinetem i zapukałem. Otworzył mi w odświętnym stroju, trochę mnie to skrępowało, gdyż miałem na sobie strój roboczy. Ten, widząc mnie, uśmiechnął się szeroko, pierwszy raz od pięciu lat chyba, i rzekł:
- Wyglądasz jak prawdziwy cieśla… - zawiesił głos - i prawdziwym cieślą zaiste jesteś. Usiądź, uradzimy, co to z tobą począć, drogi chłopcze…
Zaskoczył mnie, tak, to musze mu przyznać. Pierwszy raz odezwał się do mnie przyjaźnie, do tej pory pamiętam jak bił od niego zimny profesjonalizm. Stropiony stałem dalej w drzwiach, ten pociągnął mnie za rękaw i skierował w stronę krzesła. Kiedy usiadłem, kontynuował.
- Twój czas nauczania, jak zapewne wiesz, minął. Jutro nie ma dla ciebie lekcji, przeszedłeś wszystkie nasze sprawdziany, drewno nie ma przed tobą tajemnic! Co zamierzasz robić w przyszłości? - To ostatnie pytanie zadał dobitnie, tak, jakby całe moje życie zależało od natychmiastowej i dobrej odpowiedzi. Wyczułem, że chce mnie do czegoś namówić.
-Wydaje mi się, że teraz…
-Nie może ci się wydawać, drogi chłopcze - przerwał mi, wykrzykując. - Teraz ważą się twoje losy. Musisz być mężny i nieustępliwy, odważny… wiesz, o co mi chodzi…
- Wiem, proszę pana. Być może… mógłby mi pan doradzić…? - Odpowiedziałem pewny, że trafię tym pytaniem w jego oczekiwania.
- Tak się składa, że mógłbym… - wiedziałem - jest pewna robota, bardzo wyjątkowa, do której już cię zgłosiłem… praca ta to wykonanie drewnianego rusztowania, nic, z czym nie poradziłby sobie taki zdolny uczeń jak ty…
-Ale…? - Moja intuicja prowadziła mnie w tej rozmowie…
-Ale ta praca… - prowadziła mnie bezbłędnie- …jest do wykonania na kontynencie! -Moje serce zabiło, kontynent… Stały ląd…
Świat zatrzymał się w miejscu, na ten jeden moment przypomniały mi się wszystkie skrawki informacji, jakie miałem z zakresu historii i geografii naszego lądu. Kontynent, kontynent!
Po przybyciu do największej wyspy kapłani wznieśli modły do naszego Boga i zapytali, czy to jest ziemia obiecana. Podania mówią, że uzyskali bezpośrednią odpowiedź: „To jest przystań, skąd wasza wędrówka po Ziemi się zacznie.” - Dało to początek rozbudowy wysp i głównego miasta - Stolicy, gdzie urzęduje Cesarz i wypraw kolonizatorskich dalej na wschód, gdzie znajduje się ląd obiecany. Archipelag stanowi swoistą bazę, skąd eksploruje się i zasiedla stały ląd… A więc i ja…
-Proszę pana, będę panu dozgonnie wdzięczny, praca na kontynencie to moje marzenie. - Odpowiedziałem, pewny swoich myśli i pragnień, z błyskiem oka danym tylko marzycielom, wizjonerom i poetom.
-No tak, mój chłopcze… mam dla ciebie jeszcze jedną, smutną wiadomość. Widzisz, jest powód, dla którego ubrany jestem w odświętny strój, dla którego wydaje się być miły i… muszę ci coś powiedzieć, chłopcze. Przedtem jak wyruszysz w podróż twojego życia, pozostaje mi… - nagle uświadomiłem sobie, że ten człowiek od początku spotkania usiłował zebrać się w sobie, żeby mi coś powiedzieć, coś znacznie ważniejszego. Zamknął oczy, westchnął. Gdy je otworzył, wydawały się takie smutne. - Ubrałem się odświętnie, gdyż wyruszam na pogrzeb twojego ojca. Zginął na morzu. Niech morze przyniesie mu spokój.
Nie mówiłem nic, nie myślałem nic, nie czułem nic, już nic więcej. Jak w transie wyszedłem z gabinetu, wyszedłem na dwór. Padał wtedy lekki deszcz, włóczyłem się po dobrze znanych mi uliczkach, poszedłem na skwer, siedziałem samotnie na ławce dobrą godzinę, myślami błądząc w około ojca to, co z nim przeżyłem, ile dla mnie znaczył, ojciec, ojciec…matka! Wstałem i pobiegłem do warsztatu. Prowadzący czekał w sieni, rzucił mi smutne spojrzenie, przeniósł wzrok gdzie indziej. Ale mnie już tam nie było, już biegłem spakować się, by jak najszybciej zobaczyć moją mamę i rodzeństwo, poczułem, że jestem potrzebny żywym. Jak oni sobie teraz poradzą? Przecież nie będą mieli z czego żyć… „Może to właśnie dlatego Prowadzący zaproponował mi taką dobrą pracę… żebym mógł utrzymać moją rodzinę…” - taka myśl pojawiła się z mojej głowie, i tkwiła w niej, aż do progu mojego domu… całą morską podróż, całą podróż małą dorożką, aż do drzwi. Tam ogarnął mnie bezwład, moje ciało stało mi się obce. Matka, ojciec, rodzina, ja? Jaki będę? Co z moimi marzeniami?
Drzwi się otworzyły, w trakcie smutnych powitań zajrzałem w oczy wszystkim domownikom, mojej rodzinie. We wszystkich zobaczyłem smutek, oraz nadzieję i wiarę we mnie. Właśnie we mnie, najstarszego syna.
Pogrzeb mojego ojca, którego ceremonie pamiętam bardzo mgliście, zapamiętałem ze względu na moje myśli. Cały czas myślałem o sobie jako o głowie tej rodziny, jako o źródle utrzymania, jako o odpowiedzialności. Gdzieś odfrunął kontynent, ciekawa praca. Skąd wzięła się we mnie taka wyraźna powinność?
W dzień po pogrzebie rozmawiałem z matką. Słowem nie wspomniała o pieniądzach, chociaż na to liczyłem. Chyba wolałbym, gdyby ta odpowiedzialność była mi narzucona, było by to dla mnie zrozumiałe, stanąłbym przed koniecznością. Teraz mógłbym podziękować za tą chwilę, że to, że mama pozwoliła mi powiedzieć:
-Jestem już prawie dorosły, nauczyłem się wiele, pomogę wam się utrzymać, nie bójcie się. - matka nic nie odpowiedziała, odwróciła wzrok. Gdy odjeżdżałem, powiedziała mi tylko coś o szczęściu, coś o odwadze i słowa podzięki, których nie zapomnę. Taki obraz matki zapamiętałem do końca życia.
Kiedy w wielkim porcie żegnałem się z panem Prowadzącym, udzielił mi kilku dobrych stolarskich rad i jedną radę dobrą w życiu.
- Pamiętaj młodzi0eńcze, abyś trzymał się ludzi, z którymi ci dobrze żyć, oto cała tajemnica szczęścia. - tak rozpoczęła się największa przygoda w dziejach świata. Moja kolej na odkrycie Kontynentu, płynąłem na małym handlowym statku, do portu rybackiego, gdzie zbudować mi przyjdzie moje pierwsze rusztowanie…


Ostatnio zmieniony przez Nemo dnia Czw 20:50, 30 Lis 2006, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Nemo
WETERAN PRAWDY (Adm.)


Dołączył: 20 Paź 2005
Posty: 546
Przeczytał: 0 tematów


Rozdział Pierwszy - Plac


Kontynent przywitał mnie ciężkim upałem i ciężką pracą. Zanim poznałem mojego szefa, zanim zwiedziłem wioskę, w której miałem spędzić najbliższe miesiące, jakiś urzędnik zagonił nas do roboty, wyładunku statku, którym tu płynęliśmy. Cały dzień, od południa aż do późnej nocy. Dzisiaj zwiedzania nie będzie.
Gdy wstałem, ja wraz z innymi majstrami (mieli oni osobny pokój, prości robotnicy spali w wielkim drewnianym pomieszczeniu, takiej niby stodole, nas ulokowano nad karczmą, na poddaszu - bardzo chwaliłem sobie to miejsce), przywitaliśmy dzień, jak to było zwyczajem wyspiarzy, krótką modlitwą i poszliśmy przywitać się z gospodarzami. Śmieszne, ale nikt z nas nie pamiętał jak wchodzi się do naszego pomieszczenia, gdy kładliśmy się spać byliśmy na tyle zmęczeni, żeby nie kojarzyć najprostszych faktów. Trochę czasu nam zajęło, zanim znaleźliśmy lekko przysypaną sianem klapę podłogową, przez którą zeszliśmy na drabinę, a potem do stajni. Stajni?
-Panowie, mieliśmy spać w karczmie, nie zaś w stajni… - rozpocząłem serie zdziwień, którym tego dnia nie było końca.
-Właśnie- podchwycił majster kamieniarz, rosły młodzieniec, podobnie jak ja, od razu po nauce w domu cechowym - jak również w normalnych domach nie zwykło się umieszczać przejścia w podłodze…
- Doświadczenie mówi mi, że za tymi drzwiami znajdziemy to, co szukamy… - tajemniczo zapowiedział majster robót ziemnych, jak sam kazał się określać.
-Nie doświadczenie, a nos - wtrącił kamieniarz, a wszyscy troje rzuciliśmy się przez drzwi, gdyż to, co dawało nam pewność celu, było zapachem owsianki… na mleku.
Po otwarciu drzwi znaleźliśmy się w innym świecie. Niska karczma wyglądała jak gdyby wyjęta z naszych marzeń, taka, w której wędrowcy opowiadają sobie niespotykane historie, takie, w których przygody same pukają do drzwi. Po prawej naszej stronie, zaraz od wejścia ze stajni, mieliśmy ladę karczmarza, z której unosił się delikatny zapach piwa, imbiru i ziół, podążając dalej wzrokiem napotykało się na stoły i krzesła, na których siadali mieszkańcy wioski, teraz ciekawie przyglądający się nam, młodym zdziwionym przybyszom. Na ścianie naprzeciwko znajdowały się drzwi, prawdopodobnie wyjściowe, znacznie mocniejsze niż te, przez które przeszliśmy, zaś po stronie naszej lewej, znajdowało się palenisko z kotłem, który dymił, roznosząc zapach mlecznej zupy i jeszcze jedne drzwi, które prowadziły nie wiadomo dokąd. Majster ziemny stwierdził jednak z pełnym przekonaniem, na pewno podpartym wieloletnim doświadczeniem: „Aha, kuchnia. Tam mnie w nocy znajdziecie.”
Z owych tajemniczych drzwi wyłonił się karczmarz, który ku naszej uciesze był rasowym karczmarzem, takim, jakim go sobie wyobrażaliśmy. Był to niski, pucołowaty i silny mężczyzna, liczący sobie pewnie z pięćdziesiąt zim, mający ogorzałą od ognia twarz i wielką brudną ścierkę w ręku. Zauważył nas, tkwiących w wejściu, rozejrzał się nerwowym wzrokiem po stolikach, wreszcie wybiegł zakłopotany. Nie minęła minuta, nim wrócił z pomocnikiem (wyglądał jak chłopiec stajenny), niosącym mały stolik, on sam taszczył dwa krzesła. Rozstawili bez słowa dodatkowe miejsca, karczmarz znalazł w pobliżu jeszcze jedno krzesło, popatrzył krytycznym okiem, i gdy wszystko było jak należy, zwrócił się do nas.
- Witajcie, mości majstrowie, czy dobrze się wam spało…? - zrobił przerwę, jakby czekał na naszą odpowiedź, majster kamieniarz, nie mając doświadczenia, próbował udzielić jakiegoś skromnego wyjaśnienia, jednak karczmarz niewzruszony kontynuował - Zapraszam serdecznie do stolika, lada moment śniadanie będzie gotowe.
Trochę przytłumieni usiedliśmy, wsłuchując się w burczenie własnych żołądków. Gdy tylko kryzys dodatkowych gości został zażegnany, stali bywalcy wrócili do przerwanych rozmów. Próbowaliśmy wyłowić jakiś kontekst, ale zaczęte przez nich wątki były tak skomplikowane, iż nasze próby spełzły na niczym. Tu i ówdzie słychać było o budowie, część stolików było zajętych przez temat portu, część autochtonów rozprawiało o nowo przybyłych, wszędzie jednak dało się słyszeć jedno słowo, „karzeł”. Podanie gorącej owsianki wyrwało nas znad głębokich rozważań, a innych gości z plugawych plotek. Pierwszy ciepły posiłek na nowym miejscu smakował nam bardzo. To dobra wróżba.
W trakcie posiłku w karczmie znów powrócił dawny gwar i ożywione rozmowy, syci siedzieliśmy na naszych dodatkowych miejscach i wchłanialiśmy atmosferę tego miejsca. W pewnym momencie drzwi wejściowe otworzyły się z dużą siłą, stanął w nich ktoś, kogo rozpoznałem jako wspomnianego „karła”. Był to bardzo niski mężczyzna, wzrostem sięgał mi do piersi, za to barczysty i bardzo potężnie zbudowany. Musiał ważyć ze sto kilogramów, co przy jego wzroście jest nie lada osiągnięciem. Nie wydawał się też gruby, jedynie potężny. Twarz miał ciemniejszą niż wszyscy ludzie w karczmie, porytą długimi bruzdami, lecz nie wyglądał na starca. W jego oczach, zimnych i nieprzeniknionych, błyskała młodość i duma. Włosy, o kolorze ciemnego brązu, sięgały mu ramion, niczym nie spięte spływały luźno. Karzeł ten miał długą i gęstą brodę, sięgającą mu po połowy jego klatki piersiowej.
Wszedłszy, pogładził swój zarost. Rozejrzał się po stolikach, na nas zatrzymał swój wzrok. Przyjrzał się nam uważnie, ale widać z niesmakiem, w końcu westchnął i przywołał nas.
-Majstrowie, czas nas nagli. Idźmy, oprowadzę was po robocie. - wzrok skierował na sale - Robotnicy niech się stawią za kwadrans w baraku.
Jeszcze raz przywołał nas gestem i wyszedł. Po drodze, mijając zabudowania wioski, palisadę z wielką bramą i strażnicami, (które zdziwiły mnie, czyż była to obrona przed dzikimi zwierzętami? A może przed bandami rozbójników?) jedna myśl uciążliwie nachodziła moją głowę. Karzeł, broda, ten wygląd… Nagle jeden z majstrów szepnął mi podekscytowany: „Krasnolud” - ten wniosek padł na mnie jak grom z jasnego nieba. Więc jest to ląd cudów, gdzie ożywają nasze najstarsze legendy? Czy faktycznie nasz Główny Majster był Krasnoludem?
- Ten obskurny budynek, który właśnie mijamy, to kwatery robotników - to mówiąc, karzeł wzdrygnął się z obrzydzeniem - nie polecam tam wchodzić. Stoi na uboczu, i dobrze. Przed nami plac budowy.
Wchodziliśmy na skarpę, już stąd widzieliśmy potężne skały, które się z niej wyłaniały. Plac budowy, o którym wspomniał Majster, był to kamieniołom, kilka udeptanych dróg, kamienny most, który łączył brzeg skały ze skalną wysepką. Wyrastała ona wprost z morza. Na owej właśnie skale wznosiły się fundamenty latarni morskiej. Więc tutaj właśnie zbudujemy nasze pierwsze rusztowanie? Podeszliśmy bliżej, stanęliśmy na moście. Skarpę od wysepki dzieliło jakieś pięć metrów. Co my tu mamy zrobić? W jaki sposób zbudować rusztowanie, niezbędne do wzniesienia tu latarni? Przecież nie ma miejsca, o które można by oprzeć taką konstrukcję… podstawa latarni wypełniała ostatecznie skałę. To było niemożliwe, ciekawe czy Prowadzący Majster, kiedy zlecał mi tą robotę, o tym wiedział.
-Widzieliście kamieniołom, stamtąd robotnicy wycinają bloki skalne i dostarczają je do tego miejsca - to mówiąc wskazał na niewielki placyk na prawo od mostku - stamtąd kamienie wędrują mostem aż do podstaw, gdzie zajmuję się nimi. Majster Kamieniarz będzie pilnował właściwej obróbki budulca. Majster Robót Ziemnych ma dwa zadania. Po pierwsze dbać o to, żeby drogi, z których korzystamy były w należytym porządku. Po drugie stworzysz wraz z Majstrem Stolarzem - to mówiąc spojrzał na mnie, widziałem w jego oczach zimny profesjonalizm, znałem go z oczu Mistrza Cechowego - fundamenty pod rusztowanie, które wzniesiecie od podłoża, wzmacniając je na skarpie, aż do fundamentów latarni. Na nim, wraz z przebiegiem prac, wznosić będziemy coraz wyżej, najpierw rusztowanie, potem zaś latarnie. Panowie, dodam tylko, że rusztowanie jest najtrudniejszym technicznie elementem i musi być wykonane z niezwykłą precyzją. Panie Majstrze Kamieniarzu, proszę obejrzeć dokładnie pana kawałek roboty, plac i narzędzia, może cos trzeba zmienić. Panowie natomiast - tutaj wskazał mnie i trzeciego - zapraszam za mną, przedstawicie mi koncepcje waszego planu.
I ruszył w stronę fundamentów, ciężko tupiąc po kamiennym moście, który był tutaj jedyną pewną konstrukcją. Popatrzyliśmy po sobie, niepewni. Oboje pierwszy raz znaleźliśmy się na budowie bez pomocy nauczycieli, dopiero Główny Majster wyrwał nas z osłupienia i raz jeszcze przywołał do siebie. Gdy do niego doszliśmy, siedział na jakimś kamieniu, wpatrując się w góry, które rozciągały się od północy aż po wschód. Więc jednak Krasnolud!
Usiłowałem coś wydukać o mojej robocie, zacząłem od tego, że to technicznie niemożliwe, że grząski grunt -na to majster ziemny skrupulatnie pokiwał głową - że woda, że fale. Usiłowałem wyglądać pewnie, być stanowczy. Kiedy skończyłem, karzeł westchnął,
rozejrzał się dookoła, coś burknął pod nosem i rzekł: „Ludzie nie znają się na niczym.” Zaraz potem wyciągnął z zza pazuchy szkice. Pokazał szkic gotowej latarni, wyglądała imponująco. Wyraźne były zdobienia, czasza obrotowa umieszczona czterdzieści metrów nad skarpą, a więc około pięćdziesięciu nad poziomem morza. Pośród kilku pomniejszych prac wyciągnął on jedną, tą, która zaciekawiła mnie najbardziej. Był to jego własny projekt rusztowania. Zupełnie odbiegał on od tego, czego nauczyłem się w szkole. Zakładał on, że podstawa skały jest związana ogromną liną, do niej przymocowany jest rząd żerdzi, po dwie, pionowo wznoszących się w górę konstrukcji. Pale te miały być rozchylone, a pomiędzy nimi miałyby być umieszczone piętra, niezbędne do konstrukcji latarni. Co każde piętro kolejna lina miałaby opasywać całą konstrukcje i zapewniać jej trwałość. Nie wyobrażałem sobie liny, która utrzymałaby to wszystko.
-Liny i chwytaki zostały już sprowadzone. Do pana należy zgromadzenie materiału drzewnego. Majster Ziemny będzie miał dosyć roboty z drogami, tutaj nie ma dla pana miejsca. Proszę rozejść się na stanowiska, zapoznać z terenem. Niedługo przydzielę wam ludzi do pomocy.
Jeszcze osłupiały, poszedłem obejrzeć magazyn sprzętu, który znajdował się niedaleko, zaraz za kamieniołomem. W drodze myślałem o rusztowaniu, o tym przedziwnym projekcie, myślałem… że tak, to może się udać! Musze się teraz skoncentrować na tym, co mnie czeka za chwilę. Żeby dobrze pokierować zespołem, by od razu zacząć pracować, by dobrze wypaść. W magazynie odszukałem małą siekierkę, zatknąłem ją za pas, obejrzałem się w stronę lasu, westchnąłem i ruszyłem w stronę nadciągającej grupy robotników. Zanim się z nimi spotkałem, dogonił mnie Majster Główny i pozostali majstrowie.
-Ludzie! - tutaj karzeł chrząknął, splunął i dopiero kontynuował przemowę - zostaniecie teraz podzieleni na trzy drużyny, grupy, które się będą zajmować kolejno kamieniarstwem, pozyskiwaniem i obróbką drewna, oraz utrzymywaniem dróg w należytym porządku. Podziału dokonam ja.
I tak krasnolud z około czterdziestu ludzi, którzy stali przed nami, wybrał dwudziestu, zdaje się najsilniejszych, których oddelegował do kamieniarstwa. Mi dostało się dwunastu ludzi, z wyglądu średnio zbudowanych, ale, jak się okazało było wśród nich dwóch miejscowych, co bardzo ułatwiło mi robotę. Od razu wyruszyliśmy do lasu, gdzie siekierą zaznaczałem odpowiednie drzewa do wycięcia, tłumaczyłem jak mają być ścięte i wyznaczyłem dwóch mężczyzn do ścinania, w tym jeden miejscowy, który mówił, że miał już z tym do czynienia. Dwóch mężczyzn miało odrąbywać konary powalonym drzewom, tak żeby nadawały się do transportu. Dwóch mężczyzn, w tym drugiego miejscowego, wysłałem na poszukiwanie jakiegoś wozu, którym można by przewozić surowiec. Pozostałych zabrałem sam, żeby pomogli mi urządzić prowizoryczny warsztat do obróbki bali, zbić koziołki i długi ukośny stół, na którym można by dokonywać obróbki precyzyjnej.
Na przygotowaniach minął nam cały dzień, ale byliśmy już gotowi do pracy pełną parą. Znalazł się wóz z koniem i postanowiłem wypróbować cały sprzęt i przygotować jeden symboliczny pachołek. Praca szła nam doskonale. Byłem zadowolony z całego zespołu. Kiedy zwolniłem ich do domu, przyszedł karzeł. Obejrzał warsztat, miejsce, które wykorzystujemy jako tartak, zdobyty wóz. Popatrzył na mnie, a w jego oczach było uznanie. Zawołał pozostałych majstrów, którzy również skończyli prace i wracali wraz z ludźmi do noclegowni.
-Nazywam się Nimoroden, jestem Krasnoludem z klanu Wilka. Panowie, to był dobry dzień, spisaliście się. Przewiduję, że będzie nam się należycie współpracowało. Dobranoc.
I zostawił nas, osłupiałych, zaskoczonych tą przemową, tym, że to jednak, to faktycznie jest Krasnolud. Krasnolud! Kontynent cudów! Wróciliśmy do karczmy na mięsną kolację, po której zasnęliśmy twardo, śniąc o nowych zadaniach, które przyniesie nam dzień jutrzejszy.


Ostatnio zmieniony przez Nemo dnia Czw 20:50, 30 Lis 2006, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Nemo
WETERAN PRAWDY (Adm.)


Dołączył: 20 Paź 2005
Posty: 546
Przeczytał: 0 tematów


Rozdział Drugi - Rusztowanie


Co rano wstawaliśmy zgodnie z brzaskiem, witał nas ten sam zapach jadła, jedliśmy na tych samych miejscach, przysłuchując się prawie tym samym rozmową robotników. Ale zawsze pojawienie się Krasnoluda budziło w nas zdumienie i szok. Co rano każdy z nas myślał - a więc jednak, jednak… Dla mnie praca zaczynała się, co rano tak samo - segregacją drewna na nadające się na główne wsporniki i te, które będą tylko elementami dodatkowymi. Była to moja ulubiona część dnia, kiedy moi współtowarzysze dopiero się organizowali, ja chadzałem po lesie, znacząc bale. Po miesiącu miałem już w tym wprawę ogromną, a robota nasza była na wykończeniu.
Rusztowanie wyglądało imponująco, idealne odwzorowanie zamysłu Nimorothena przyniosło w ten mały zakątek coś magicznego i nierealnego. A jednak, rusztowanie było nad wyraz stabilne i murarze nie musieli na nim oszczędzać wznosząc tym bardziej imponującą latarnie. Gdy się jej przyglądałem nie widziałem wcale tego ogromu kamienia, spiralnie w górę ułożonego, raz węższego, raz szerszego - dostosowanego do Krasnoludźkiej estetyki - widziałem rusztowanie, a przede wszystkim linę, która spinała całą konstrukcje. Czy możecie sobie coś takiego wyobrazić? Zawiły wąż oplatający skałę, rusztowanie, latarnie - wielki i wszechpotężny… i ujarzmiony. Martwy. Taka właśnie była ta lina…
Trzydziestego ósmego dnia, odkąd poznałem Nimorothena, rusztowanie - zadanie przez niego zlecone, było skończone. Krasnolud był zadowolony, podobnie jak my wszyscy naszego dzieła, lecz oświadczył, że jeszcze tego samego dnia mam zgłosić się pod pracy do omówienia następnego zadania. Powiedział, że możemy teraz zrobić sobie przerwę - jak tylko zabezpieczymy narzędzia i miejsca pracy, - po czym odszedł do swoich zajęć. Podziękowałem moim podkomendnym i odesłałem ich do ostatnich robót na dzisiaj. Po godzinie byli już w drodze do wioski, ja zaś czekałem końca ogólnej zmiany, trochę włócząc się po placu, trochę podziwiając latarnie, a trochę morze.
O stałej porze reszta robotników opuściła plac i ruszyła w kierunku wioski. Ja obrałem kierunek przeciwny, szedłem do Głównego Majstra, by omówić moje następne zadanie. Majster siedział przy wielkim stole nad rozłożonymi planami. Stół ten uginał się pod ciężarem kamieni przytrzymujących papierzyska. Gdy Krasnolud mnie dostrzegł, uśmiechnął się i wstał mnie powitać.
-Dzisiaj świętujemy twój triumf - powiedział i poklepał mnie po ramieniu, silnie i pewnie, jego wzrost nie przeszkadzał mu widać w niczym. - A jutro czas zabrać się za nowe dzieła. I myślę, że najlepszym sposobem uczczenia sukcesu jest zaplanowanie kolejnego!
To, co mówił, po treści zdałoby się lekko złośliwe i ironiczne, Majster wygłosił szczerze i z wielką dla mnie aprobatą. Wyraźnie ja i moi ludzie zyskali w jego oczach uznanie. Byłem z tego bardzo rad…
Krasnolud jako następne zlecił mi budowę wewnętrznych schodów, oczywiście według jego projektu, zgodnie z obmyślonymi przez niego wyżłobieniami mającymi, jak to określił, zabezpieczyć nogę przed zamknięciem a głowę przed otwarciem, - co zdaje się miało być dowcipem, jednak, zapewne z powodu różnic kulturowych, niezrozumiałym. Zmierzchało już, kiedy Nimorothen zaproponował mi przejście do latarni i omówienie szczegółów. Ruszyliśmy drogą w stronę monumentalnej już wtedy latarni i okalającego ją groteskowego rusztowania. Słońce raziło nas w oczy, gdy podziwialiśmy z odległości nasze łączone dzieło, ja drewno, on kamień. Nagle Krasnolud zamarł w miejscu, ze wzrokiem utkwionym w szczyt latarni…
- Tam ktoś jest - wyszeptał. Przyspieszyliśmy kroku, chcąc złapać intruza na gorącym uczynku. Kiedy dochodziliśmy do skarpy postać na latarni widziałem już wyraźnie, chociaż nie szczegółów nie mogłem być pewien. Był to człowiek wysoki, ubrany w czarny lub szary - w tym świetle nie było widać płaszcz, włosy miał zapewne podobnego koloru. Włosy sięgające daleko za ramiona, spięte teraz lub związane jakimś materiałem. Szepnąłem do Krasnoluda: „spokojnie, może to tylko zagubiony robotnik”, lecz coś mi podpowiadało, że z robotnikiem nie ma on nic wspolnego.
Zobacz profil autora
Troika: Teatr Świata
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 1 z 1  

  
  
 Odpowiedz do tematu