![]() |
![]() | Troika: Teatr Świata | ![]() |
![]() |

![]() | ![]() |
Nemo
WETERAN PRAWDY (Adm.)
![]() |
![]() |
Rozdział Pierwszy - Plac
Kontynent przywitał mnie ciężkim upałem i ciężką pracą. Zanim poznałem mojego szefa, zanim zwiedziłem wioskę, w której miałem spędzić najbliższe miesiące, jakiś urzędnik zagonił nas do roboty, wyładunku statku, którym tu płynęliśmy. Cały dzień, od południa aż do późnej nocy. Dzisiaj zwiedzania nie będzie. Gdy wstałem, ja wraz z innymi majstrami (mieli oni osobny pokój, prości robotnicy spali w wielkim drewnianym pomieszczeniu, takiej niby stodole, nas ulokowano nad karczmą, na poddaszu - bardzo chwaliłem sobie to miejsce), przywitaliśmy dzień, jak to było zwyczajem wyspiarzy, krótką modlitwą i poszliśmy przywitać się z gospodarzami. Śmieszne, ale nikt z nas nie pamiętał jak wchodzi się do naszego pomieszczenia, gdy kładliśmy się spać byliśmy na tyle zmęczeni, żeby nie kojarzyć najprostszych faktów. Trochę czasu nam zajęło, zanim znaleźliśmy lekko przysypaną sianem klapę podłogową, przez którą zeszliśmy na drabinę, a potem do stajni. Stajni? -Panowie, mieliśmy spać w karczmie, nie zaś w stajni… - rozpocząłem serie zdziwień, którym tego dnia nie było końca. -Właśnie- podchwycił majster kamieniarz, rosły młodzieniec, podobnie jak ja, od razu po nauce w domu cechowym - jak również w normalnych domach nie zwykło się umieszczać przejścia w podłodze… - Doświadczenie mówi mi, że za tymi drzwiami znajdziemy to, co szukamy… - tajemniczo zapowiedział majster robót ziemnych, jak sam kazał się określać. -Nie doświadczenie, a nos - wtrącił kamieniarz, a wszyscy troje rzuciliśmy się przez drzwi, gdyż to, co dawało nam pewność celu, było zapachem owsianki… na mleku. Po otwarciu drzwi znaleźliśmy się w innym świecie. Niska karczma wyglądała jak gdyby wyjęta z naszych marzeń, taka, w której wędrowcy opowiadają sobie niespotykane historie, takie, w których przygody same pukają do drzwi. Po prawej naszej stronie, zaraz od wejścia ze stajni, mieliśmy ladę karczmarza, z której unosił się delikatny zapach piwa, imbiru i ziół, podążając dalej wzrokiem napotykało się na stoły i krzesła, na których siadali mieszkańcy wioski, teraz ciekawie przyglądający się nam, młodym zdziwionym przybyszom. Na ścianie naprzeciwko znajdowały się drzwi, prawdopodobnie wyjściowe, znacznie mocniejsze niż te, przez które przeszliśmy, zaś po stronie naszej lewej, znajdowało się palenisko z kotłem, który dymił, roznosząc zapach mlecznej zupy i jeszcze jedne drzwi, które prowadziły nie wiadomo dokąd. Majster ziemny stwierdził jednak z pełnym przekonaniem, na pewno podpartym wieloletnim doświadczeniem: „Aha, kuchnia. Tam mnie w nocy znajdziecie.” Z owych tajemniczych drzwi wyłonił się karczmarz, który ku naszej uciesze był rasowym karczmarzem, takim, jakim go sobie wyobrażaliśmy. Był to niski, pucołowaty i silny mężczyzna, liczący sobie pewnie z pięćdziesiąt zim, mający ogorzałą od ognia twarz i wielką brudną ścierkę w ręku. Zauważył nas, tkwiących w wejściu, rozejrzał się nerwowym wzrokiem po stolikach, wreszcie wybiegł zakłopotany. Nie minęła minuta, nim wrócił z pomocnikiem (wyglądał jak chłopiec stajenny), niosącym mały stolik, on sam taszczył dwa krzesła. Rozstawili bez słowa dodatkowe miejsca, karczmarz znalazł w pobliżu jeszcze jedno krzesło, popatrzył krytycznym okiem, i gdy wszystko było jak należy, zwrócił się do nas. - Witajcie, mości majstrowie, czy dobrze się wam spało…? - zrobił przerwę, jakby czekał na naszą odpowiedź, majster kamieniarz, nie mając doświadczenia, próbował udzielić jakiegoś skromnego wyjaśnienia, jednak karczmarz niewzruszony kontynuował - Zapraszam serdecznie do stolika, lada moment śniadanie będzie gotowe. Trochę przytłumieni usiedliśmy, wsłuchując się w burczenie własnych żołądków. Gdy tylko kryzys dodatkowych gości został zażegnany, stali bywalcy wrócili do przerwanych rozmów. Próbowaliśmy wyłowić jakiś kontekst, ale zaczęte przez nich wątki były tak skomplikowane, iż nasze próby spełzły na niczym. Tu i ówdzie słychać było o budowie, część stolików było zajętych przez temat portu, część autochtonów rozprawiało o nowo przybyłych, wszędzie jednak dało się słyszeć jedno słowo, „karzeł”. Podanie gorącej owsianki wyrwało nas znad głębokich rozważań, a innych gości z plugawych plotek. Pierwszy ciepły posiłek na nowym miejscu smakował nam bardzo. To dobra wróżba. W trakcie posiłku w karczmie znów powrócił dawny gwar i ożywione rozmowy, syci siedzieliśmy na naszych dodatkowych miejscach i wchłanialiśmy atmosferę tego miejsca. W pewnym momencie drzwi wejściowe otworzyły się z dużą siłą, stanął w nich ktoś, kogo rozpoznałem jako wspomnianego „karła”. Był to bardzo niski mężczyzna, wzrostem sięgał mi do piersi, za to barczysty i bardzo potężnie zbudowany. Musiał ważyć ze sto kilogramów, co przy jego wzroście jest nie lada osiągnięciem. Nie wydawał się też gruby, jedynie potężny. Twarz miał ciemniejszą niż wszyscy ludzie w karczmie, porytą długimi bruzdami, lecz nie wyglądał na starca. W jego oczach, zimnych i nieprzeniknionych, błyskała młodość i duma. Włosy, o kolorze ciemnego brązu, sięgały mu ramion, niczym nie spięte spływały luźno. Karzeł ten miał długą i gęstą brodę, sięgającą mu po połowy jego klatki piersiowej. Wszedłszy, pogładził swój zarost. Rozejrzał się po stolikach, na nas zatrzymał swój wzrok. Przyjrzał się nam uważnie, ale widać z niesmakiem, w końcu westchnął i przywołał nas. -Majstrowie, czas nas nagli. Idźmy, oprowadzę was po robocie. - wzrok skierował na sale - Robotnicy niech się stawią za kwadrans w baraku. Jeszcze raz przywołał nas gestem i wyszedł. Po drodze, mijając zabudowania wioski, palisadę z wielką bramą i strażnicami, (które zdziwiły mnie, czyż była to obrona przed dzikimi zwierzętami? A może przed bandami rozbójników?) jedna myśl uciążliwie nachodziła moją głowę. Karzeł, broda, ten wygląd… Nagle jeden z majstrów szepnął mi podekscytowany: „Krasnolud” - ten wniosek padł na mnie jak grom z jasnego nieba. Więc jest to ląd cudów, gdzie ożywają nasze najstarsze legendy? Czy faktycznie nasz Główny Majster był Krasnoludem? - Ten obskurny budynek, który właśnie mijamy, to kwatery robotników - to mówiąc, karzeł wzdrygnął się z obrzydzeniem - nie polecam tam wchodzić. Stoi na uboczu, i dobrze. Przed nami plac budowy. Wchodziliśmy na skarpę, już stąd widzieliśmy potężne skały, które się z niej wyłaniały. Plac budowy, o którym wspomniał Majster, był to kamieniołom, kilka udeptanych dróg, kamienny most, który łączył brzeg skały ze skalną wysepką. Wyrastała ona wprost z morza. Na owej właśnie skale wznosiły się fundamenty latarni morskiej. Więc tutaj właśnie zbudujemy nasze pierwsze rusztowanie? Podeszliśmy bliżej, stanęliśmy na moście. Skarpę od wysepki dzieliło jakieś pięć metrów. Co my tu mamy zrobić? W jaki sposób zbudować rusztowanie, niezbędne do wzniesienia tu latarni? Przecież nie ma miejsca, o które można by oprzeć taką konstrukcję… podstawa latarni wypełniała ostatecznie skałę. To było niemożliwe, ciekawe czy Prowadzący Majster, kiedy zlecał mi tą robotę, o tym wiedział. -Widzieliście kamieniołom, stamtąd robotnicy wycinają bloki skalne i dostarczają je do tego miejsca - to mówiąc wskazał na niewielki placyk na prawo od mostku - stamtąd kamienie wędrują mostem aż do podstaw, gdzie zajmuję się nimi. Majster Kamieniarz będzie pilnował właściwej obróbki budulca. Majster Robót Ziemnych ma dwa zadania. Po pierwsze dbać o to, żeby drogi, z których korzystamy były w należytym porządku. Po drugie stworzysz wraz z Majstrem Stolarzem - to mówiąc spojrzał na mnie, widziałem w jego oczach zimny profesjonalizm, znałem go z oczu Mistrza Cechowego - fundamenty pod rusztowanie, które wzniesiecie od podłoża, wzmacniając je na skarpie, aż do fundamentów latarni. Na nim, wraz z przebiegiem prac, wznosić będziemy coraz wyżej, najpierw rusztowanie, potem zaś latarnie. Panowie, dodam tylko, że rusztowanie jest najtrudniejszym technicznie elementem i musi być wykonane z niezwykłą precyzją. Panie Majstrze Kamieniarzu, proszę obejrzeć dokładnie pana kawałek roboty, plac i narzędzia, może cos trzeba zmienić. Panowie natomiast - tutaj wskazał mnie i trzeciego - zapraszam za mną, przedstawicie mi koncepcje waszego planu. I ruszył w stronę fundamentów, ciężko tupiąc po kamiennym moście, który był tutaj jedyną pewną konstrukcją. Popatrzyliśmy po sobie, niepewni. Oboje pierwszy raz znaleźliśmy się na budowie bez pomocy nauczycieli, dopiero Główny Majster wyrwał nas z osłupienia i raz jeszcze przywołał do siebie. Gdy do niego doszliśmy, siedział na jakimś kamieniu, wpatrując się w góry, które rozciągały się od północy aż po wschód. Więc jednak Krasnolud! Usiłowałem coś wydukać o mojej robocie, zacząłem od tego, że to technicznie niemożliwe, że grząski grunt -na to majster ziemny skrupulatnie pokiwał głową - że woda, że fale. Usiłowałem wyglądać pewnie, być stanowczy. Kiedy skończyłem, karzeł westchnął, rozejrzał się dookoła, coś burknął pod nosem i rzekł: „Ludzie nie znają się na niczym.” Zaraz potem wyciągnął z zza pazuchy szkice. Pokazał szkic gotowej latarni, wyglądała imponująco. Wyraźne były zdobienia, czasza obrotowa umieszczona czterdzieści metrów nad skarpą, a więc około pięćdziesięciu nad poziomem morza. Pośród kilku pomniejszych prac wyciągnął on jedną, tą, która zaciekawiła mnie najbardziej. Był to jego własny projekt rusztowania. Zupełnie odbiegał on od tego, czego nauczyłem się w szkole. Zakładał on, że podstawa skały jest związana ogromną liną, do niej przymocowany jest rząd żerdzi, po dwie, pionowo wznoszących się w górę konstrukcji. Pale te miały być rozchylone, a pomiędzy nimi miałyby być umieszczone piętra, niezbędne do konstrukcji latarni. Co każde piętro kolejna lina miałaby opasywać całą konstrukcje i zapewniać jej trwałość. Nie wyobrażałem sobie liny, która utrzymałaby to wszystko. -Liny i chwytaki zostały już sprowadzone. Do pana należy zgromadzenie materiału drzewnego. Majster Ziemny będzie miał dosyć roboty z drogami, tutaj nie ma dla pana miejsca. Proszę rozejść się na stanowiska, zapoznać z terenem. Niedługo przydzielę wam ludzi do pomocy. Jeszcze osłupiały, poszedłem obejrzeć magazyn sprzętu, który znajdował się niedaleko, zaraz za kamieniołomem. W drodze myślałem o rusztowaniu, o tym przedziwnym projekcie, myślałem… że tak, to może się udać! Musze się teraz skoncentrować na tym, co mnie czeka za chwilę. Żeby dobrze pokierować zespołem, by od razu zacząć pracować, by dobrze wypaść. W magazynie odszukałem małą siekierkę, zatknąłem ją za pas, obejrzałem się w stronę lasu, westchnąłem i ruszyłem w stronę nadciągającej grupy robotników. Zanim się z nimi spotkałem, dogonił mnie Majster Główny i pozostali majstrowie. -Ludzie! - tutaj karzeł chrząknął, splunął i dopiero kontynuował przemowę - zostaniecie teraz podzieleni na trzy drużyny, grupy, które się będą zajmować kolejno kamieniarstwem, pozyskiwaniem i obróbką drewna, oraz utrzymywaniem dróg w należytym porządku. Podziału dokonam ja. I tak krasnolud z około czterdziestu ludzi, którzy stali przed nami, wybrał dwudziestu, zdaje się najsilniejszych, których oddelegował do kamieniarstwa. Mi dostało się dwunastu ludzi, z wyglądu średnio zbudowanych, ale, jak się okazało było wśród nich dwóch miejscowych, co bardzo ułatwiło mi robotę. Od razu wyruszyliśmy do lasu, gdzie siekierą zaznaczałem odpowiednie drzewa do wycięcia, tłumaczyłem jak mają być ścięte i wyznaczyłem dwóch mężczyzn do ścinania, w tym jeden miejscowy, który mówił, że miał już z tym do czynienia. Dwóch mężczyzn miało odrąbywać konary powalonym drzewom, tak żeby nadawały się do transportu. Dwóch mężczyzn, w tym drugiego miejscowego, wysłałem na poszukiwanie jakiegoś wozu, którym można by przewozić surowiec. Pozostałych zabrałem sam, żeby pomogli mi urządzić prowizoryczny warsztat do obróbki bali, zbić koziołki i długi ukośny stół, na którym można by dokonywać obróbki precyzyjnej. Na przygotowaniach minął nam cały dzień, ale byliśmy już gotowi do pracy pełną parą. Znalazł się wóz z koniem i postanowiłem wypróbować cały sprzęt i przygotować jeden symboliczny pachołek. Praca szła nam doskonale. Byłem zadowolony z całego zespołu. Kiedy zwolniłem ich do domu, przyszedł karzeł. Obejrzał warsztat, miejsce, które wykorzystujemy jako tartak, zdobyty wóz. Popatrzył na mnie, a w jego oczach było uznanie. Zawołał pozostałych majstrów, którzy również skończyli prace i wracali wraz z ludźmi do noclegowni. -Nazywam się Nimoroden, jestem Krasnoludem z klanu Wilka. Panowie, to był dobry dzień, spisaliście się. Przewiduję, że będzie nam się należycie współpracowało. Dobranoc. I zostawił nas, osłupiałych, zaskoczonych tą przemową, tym, że to jednak, to faktycznie jest Krasnolud. Krasnolud! Kontynent cudów! Wróciliśmy do karczmy na mięsną kolację, po której zasnęliśmy twardo, śniąc o nowych zadaniach, które przyniesie nam dzień jutrzejszy. |
|||||||||||||
Ostatnio zmieniony przez Nemo dnia Czw 20:50, 30 Lis 2006, w całości zmieniany 1 raz
|
![]() |
![]() | ![]() |
Nemo
WETERAN PRAWDY (Adm.)
![]() |
![]() |
Rozdział Drugi - Rusztowanie
Co rano wstawaliśmy zgodnie z brzaskiem, witał nas ten sam zapach jadła, jedliśmy na tych samych miejscach, przysłuchując się prawie tym samym rozmową robotników. Ale zawsze pojawienie się Krasnoluda budziło w nas zdumienie i szok. Co rano każdy z nas myślał - a więc jednak, jednak… Dla mnie praca zaczynała się, co rano tak samo - segregacją drewna na nadające się na główne wsporniki i te, które będą tylko elementami dodatkowymi. Była to moja ulubiona część dnia, kiedy moi współtowarzysze dopiero się organizowali, ja chadzałem po lesie, znacząc bale. Po miesiącu miałem już w tym wprawę ogromną, a robota nasza była na wykończeniu. Rusztowanie wyglądało imponująco, idealne odwzorowanie zamysłu Nimorothena przyniosło w ten mały zakątek coś magicznego i nierealnego. A jednak, rusztowanie było nad wyraz stabilne i murarze nie musieli na nim oszczędzać wznosząc tym bardziej imponującą latarnie. Gdy się jej przyglądałem nie widziałem wcale tego ogromu kamienia, spiralnie w górę ułożonego, raz węższego, raz szerszego - dostosowanego do Krasnoludźkiej estetyki - widziałem rusztowanie, a przede wszystkim linę, która spinała całą konstrukcje. Czy możecie sobie coś takiego wyobrazić? Zawiły wąż oplatający skałę, rusztowanie, latarnie - wielki i wszechpotężny… i ujarzmiony. Martwy. Taka właśnie była ta lina… Trzydziestego ósmego dnia, odkąd poznałem Nimorothena, rusztowanie - zadanie przez niego zlecone, było skończone. Krasnolud był zadowolony, podobnie jak my wszyscy naszego dzieła, lecz oświadczył, że jeszcze tego samego dnia mam zgłosić się pod pracy do omówienia następnego zadania. Powiedział, że możemy teraz zrobić sobie przerwę - jak tylko zabezpieczymy narzędzia i miejsca pracy, - po czym odszedł do swoich zajęć. Podziękowałem moim podkomendnym i odesłałem ich do ostatnich robót na dzisiaj. Po godzinie byli już w drodze do wioski, ja zaś czekałem końca ogólnej zmiany, trochę włócząc się po placu, trochę podziwiając latarnie, a trochę morze. O stałej porze reszta robotników opuściła plac i ruszyła w kierunku wioski. Ja obrałem kierunek przeciwny, szedłem do Głównego Majstra, by omówić moje następne zadanie. Majster siedział przy wielkim stole nad rozłożonymi planami. Stół ten uginał się pod ciężarem kamieni przytrzymujących papierzyska. Gdy Krasnolud mnie dostrzegł, uśmiechnął się i wstał mnie powitać. -Dzisiaj świętujemy twój triumf - powiedział i poklepał mnie po ramieniu, silnie i pewnie, jego wzrost nie przeszkadzał mu widać w niczym. - A jutro czas zabrać się za nowe dzieła. I myślę, że najlepszym sposobem uczczenia sukcesu jest zaplanowanie kolejnego! To, co mówił, po treści zdałoby się lekko złośliwe i ironiczne, Majster wygłosił szczerze i z wielką dla mnie aprobatą. Wyraźnie ja i moi ludzie zyskali w jego oczach uznanie. Byłem z tego bardzo rad… Krasnolud jako następne zlecił mi budowę wewnętrznych schodów, oczywiście według jego projektu, zgodnie z obmyślonymi przez niego wyżłobieniami mającymi, jak to określił, zabezpieczyć nogę przed zamknięciem a głowę przed otwarciem, - co zdaje się miało być dowcipem, jednak, zapewne z powodu różnic kulturowych, niezrozumiałym. Zmierzchało już, kiedy Nimorothen zaproponował mi przejście do latarni i omówienie szczegółów. Ruszyliśmy drogą w stronę monumentalnej już wtedy latarni i okalającego ją groteskowego rusztowania. Słońce raziło nas w oczy, gdy podziwialiśmy z odległości nasze łączone dzieło, ja drewno, on kamień. Nagle Krasnolud zamarł w miejscu, ze wzrokiem utkwionym w szczyt latarni… - Tam ktoś jest - wyszeptał. Przyspieszyliśmy kroku, chcąc złapać intruza na gorącym uczynku. Kiedy dochodziliśmy do skarpy postać na latarni widziałem już wyraźnie, chociaż nie szczegółów nie mogłem być pewien. Był to człowiek wysoki, ubrany w czarny lub szary - w tym świetle nie było widać płaszcz, włosy miał zapewne podobnego koloru. Włosy sięgające daleko za ramiona, spięte teraz lub związane jakimś materiałem. Szepnąłem do Krasnoluda: „spokojnie, może to tylko zagubiony robotnik”, lecz coś mi podpowiadało, że z robotnikiem nie ma on nic wspolnego. |
|||||||||||||
|
![]() |
![]() | Troika: Teatr Świata | ![]() |
|
||
![]() |
![]() |
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.